Każdy wierzy, że kiedy umrze pójdzie do nieba. Każdy wierzy, że gdyby mógł zabić drugiego, jego droga do raju byłaby jeszcze szybsza. Urojony „następny świat” stoi dla nich otworem
no logo
Uluru. Tak nazywają swoją świętą górę Aborygeni. Odkrywcy nie wiedzieli o istnieniu góry, bo ziemię wokół niej ustanowili więzieniem dla bandytów i prostytutek. Jak foki, czy inną zwierzynę chcieli wytłuc tubylców. Zabierali im potomstwo, aby je udomowić i hodować w swoich gospodarstwach.
Decydowali też, które dziecko z ich krwi może dorastać przy matce, a
które trzeba oderwać od matczynej piersi. Bo była to pierś kurewska lub
zbeszczeszczona inaczej. Dzikusom i kobietom sprofanowanym nie
przyznawali statusu człowieka i nie umieszczali ich w spisach ludności.
Dumni przybysze przekroczyli pustynie i góry błękitne. Zobaczyli
wreszcie monolit mieniący się barwami dnia. Nie zauważyli nikogo
godnego, aby zadać mu pytanie o imię góry. Sami nadali jej nazwisko
pierwszego spośród swojego grona.
Sobie zaś nadali miano narodu, a rozległe więzienie nazwali państwem.
Nadal uznawali nad sobą berło królowej zza morza. Pod koniec ubiegłego
wieku uznali jednak, że Aborygen też człowiek i podobnie jak kobieta
może stanowić o sobie i swoim potomstwie. Mówi się też, że prostaccy
kolorowi mogą być zrównani z białymi dżentelmenami. Jeśli chodzi o górę,
to może ją oglądać każdy, kto za to zapłaci.
Ararat. Ağrı dağı. Арарат. Święta góra wielu nacji. Żywa legenda od
tysiącleci. Zakładająca niedługo po świcie woal z mgieł i chmur. Kiedyś
była wulkanem. Wyspą za morzem skrywającym Kapadocję. Schronieniem dla
każdego, zwłaszcza dla dusz opuszczających ciała i odchodzących na
niebiańskie pastwiska. A dusz spod jej podnóży wyruszało na szczyt
wiele, opuszczając ciała w pogromach i czystkach. Politycznie
niepoprawnie jest pytać, o co oni tam właściwie się bili ci Ormianie,
Kurdowie, Turcy i Rosjanie.
Biały dżentelmen jest ponadto. Powinien
kupić bilet, wynająć tragarzy i przewodników, którzy siecią ścieżek
pozostawionych przez przemytników zawiodą na szczyt. A nawet mogą
wskazać najbardziej prawdopodobne miejsca drzazg z arki Noego. I
zaproponują dodatkowo spacerek na Nemrut. Tam lepiej widać jak
potężnieją i upadają cywilizacje.
Synaj. Święta góra trzech religii. Gdzieś na jej zboczu przy płonącym
krzewie Mojżesz usłyszał: "oddacie cześć Bogu na tej górze". Święta
księga wspomina o oddawaniu stosownych hołdów. Jak również o tym,
że wyznawcy wciąż o coś tłukli się z obcymi. Biały dżentelmen czyta z
niesmakiem karty historii i internetowe wydania gazet. O co chodzi
tym... i tamtym.... Wszak obcy niczym się nie różnią. Między sobą się
nie różnią, bo gdzie im tam do dżentelmena, który wzrósł z kultury
sięgającej korzeniami do świętej góry Olimp i świętej góry Horeb. O!
pardon, Horeb jest utożsamiany z górą Synaj właśnie. A wokół niej wciąż
kręcą się ci faceci w sandałach i ręcznikach na głowie. A przecież
człowiek cywilizowany, gdy już kupi sobie bilet na tramping po świętej
górze, ubiera się stosownie do okoliczności.
Ile to trzeba powtarzać te dowcipy o blondynkach, chodzących po
górach jak jacyś prości szerpowie w Himalajach - w marnych butach na
cienkich podeszwach? Są znane odzieżowe marki i trzeba korzystać z ich
osiągnięć. "No logo" to znak dobry na końcu świata. W sercu cywilizacji,
jakim jest święta góra, trzeba nosić buty modelujące pośladki i
bieliznę oddychającą nawet wtedy, gdy właściciel padnie. Dżentelmen to
rozumie. Nie rozumie jednak tych wszystkich tragarzy, wojowników,
przekupniów kręcących się wokół sacrum. Ci bez stylu powinni znać swoje
miejsce, nieprawdaż?
Na świętej górze myśli rozpływają się w błękicie. Mały rozumek nie
pojmuje życia w którym utkwił szczyt. Dostrzega tylko zarys przejścia
między światami.